Zobacz fotorelację >> |
W tym
roku po analizie długotrwałej prognozy pogody kapitan zaproponował
rejs na Bornholm, co z zadowoleniem zaakceptowaliśmy. Skład załogi
w zasadzie bez zmian - Mirek kapitan jachtu, Marek, Rysiek, Marian i
ja. Wszyscy byliśmy za młodu harcerzami Szczepu ZHP im. „Szarych
Szeregów” w Gdańsku-Wrzeszczu, w którym spotkaliśmy się po raz
pierwszy we wrześniu 1964 roku podczas nauki w Państwowych Szkołach
Budownictwa. Nie mógł płynąć Andrzej, który płynął z nami do
Kłajpedy. Także jacht ten sam Portowiec Gdański II. Jest to
dwumasztowy jacht o długości 12,5 m, klasy Olimpic 41 z
ożaglowaniem typu Kecz. Łączna powierzchnia żagli, jakie mogliśmy
postawić to ok. 130 m2. Mamy dwie kabiny z 2 kojami
każda, mesę z kambuzem (tu także jest koja) i koję w małym
pomieszczeniu przy silniku.
Po
ubiegłorocznych doświadczeniach z rosyjską flotą wojenną, rejs
na Bornholm wydawał się nam zdecydowanie bardziej bezpieczny i
myślę także, że ciekawszy. Rejs zaplanowany został na 8-12
wrzesień, przy czym w Gdańsku musieliśmy być najpóźniej w
poniedziałek 12 września przed godz. 1200. Jednak po
przeliczeniu trasy okazało się, że korzystne byłoby wypłynięcie
nie z Gdańska, lecz z Władysławowa, a jeszcze lepiej z Łeby.
Trzeba więc jacht tam przeprowadzić. Niestety z naszej piątki
tylko Marek i Marian dysponowali czasem w środę. Na szczęście
kolega Mirka z przyjacielem zaoferowali pomoc i jacht mógł z
czteroosobową załogą wypłynąć z Gdańska na Hel już 7 września
koło południa. Po kilku godzinach nocnego postoju na Helu, o godz.
100 w nocy załoga wypłynęła w morze i ok. 1400
dotarli do Łeby. Niestety pozostała trójka - Mirek, Rysiek i ja
mogliśmy z Gdańska wyruszyć dopiero o 1530 i w
konsekwencji w Łebie byliśmy dopiero przed 1800. Tu
pożegnaliśmy kolegów Mirka i zaokrętowaliśmy się na jachcie już
w tradycyjnym składzie - Marek i Rysiek w kabinie na rufie, Marian i
ja w kabinie na dziobie, Mirek w messie (na hundkoi), skąd w razie
czego miał najbliżej na pokład. Te kilka godzin opóźnienia nie
stanowiło problemu, bo i tak zakładaliśmy, że musimy płynąć
nocą. Mieliśmy do pokonania ok. 80 mil. Wiatr dopisywał, wiał z
kierunku wschodniego, co bardzo nam pasowało. Po sprawdzeniu
gotowości jachtu do drogi, już w podstawowym, pięcioosobowym
składzie, ok. 1900 wypłynęliśmy w morze obierając
kierunek na Bornholm.
Kapitan Mirek wyprowadza jacht z Łeby, z prawej siedzi Marian, z lewej stoi Rysiek. |
Jako,
że mieliśmy płynąć w nocy postawiliśmy tylko dwa żagle: grot i
genuę, pozostawiając zwinięty bezan na rejs w ciągu dnia. Po ok.
godzinie na zachodzie pojawiła się czerwona łuna na niebie –
zachodziło słońce. Był to czas na kolację. Rysiek już
tradycyjnie przygotował ją perfekcyjnie.
Zachód słońca. |
Do
godz. 2200 płynęliśmy wszyscy razem na pokładzie.
Mirek poinformował o zmianach, jakie zaszły na jachcie. Przede
wszystkim zainstalowany został system AIS (Automatic Identification
System), mający wpływ na podniesienie bezpieczeństwa żeglugi.
System Automatycznej Identyfikacji zapewnia automatyczną wymianę
danych, przydatnych do uniknięcia kolizji między statkami
oraz identyfikujący statek dla brzegowych systemów nadzorujących
ruch statków (VTS).
Niestety nie jest on obowiązkowy dla statków o nośności
brutto mniejszej niż 300 GT. W związku z
czym zdarzało się, że mijały nas kutry rybackie, których nie
mieliśmy na ekranie LOWRANCE (nawigacja pokładowa).
Oczywiście atestację przeszła pneumatyczna tratwa ratownicza,
zakupione zostały nowe koła i kamizelki ratunkowe. Wymienione
zostały akumulatory i cała instalacja elektryczna oraz
zainstalowane zostały baterie solarowe EPIRB, a wszystkie lampy
zostały wymienione na LED. Dzięki temu możliwe jest oświetlenie
jachtu bez pracy silnika (ładującego akumulatory), a w porcie bez
podłączenia się do nabrzeżnej instalacji elektrycznej. Oczywiście
mieliśmy w zbiornikach niezbędne ilości wody i paliwa. W
przypadku tego drugiego, jak się później okazało, było to bardzo
istotne.
Gdy
tak sobie rozmawialiśmy pojawiły się fale. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, ale była to boczna fala z lewej burty spychająca jacht na
północ. Utrzymanie jachtu na ustalonym kursie było coraz
trudniejsze. Byliśmy już na wysokości Bornholmu, ale jak
wskazywała nawigacja, do celu mieliśmy jeszcze ok. 50 mil, kursem
zachodnim. W perspektywie mieliśmy więc halsowanie.
Przed
2200 podzieliliśmy się na dwie nocne wachty - Marek
(jako sternik) i Marian mają wachtę do 100 w nocy, a
Mirek (kapitan) i ja od 100 do 400 albo i
dłużej. To nie są nasze pierwsze wspólne mile, więc nie jest to
takie ważne, kto ile stoi za sterem. Zgodnie z planem o pierwszej
nastąpiła zmiana wachty. Mieliśmy za sobą ok. 35 mil żeglugi.
Stanąłem za kołem sterowym, a Mirek zszedł do mesy wstawić wodę
na kawę. I w tym momencie katastrofa - koło sterowe kręci się jak
głupie nie stawiając żadnego oporu. Jacht płynie sobie jak chce.
Mirek wyskoczył na pokład, chwycił za koło, ale i jego ster nie
słuchał. Reakcja błyskawiczna. Wskoczył do kabiny na rufie,
obudził śpiących Marka i Ryśka, a spod Ryśka koi wyciągnął
rumpel awaryjny, który po podniesieniu klapy pomiędzy kojami
założył na ster. Uf! Jesteśmy uratowani. Odzyskaliśmy kontrolę
nad jachtem. Okazało się, że zerwał się sterociąg. Ale siedząc
w kabinie rufowej na żaglach nie bardzo da się płynąć. Decyzja
krótka - zrzucamy żagle i płyniemy na silniku. Na całe szczęście
wiatr nie był mocny, więc zrzucenie grota nie było trudne, a tym
bardziej genui, którą zwija się przy pomocy rolera.
Dziób jachtu, widok na baterie solarowe i roler. |
Przez
pierwsze kilkanaście minut przy rumplu siedzi Marek, a Mirek stojąc
przy żyrokompasie podaje kierunek. Po jakimś czasie Mirek przyniósł
do rufowej kabiny laptopa i uruchomił program identyczny jak w
LOWRANCE, co pozwoliło sternikowi na bezpośrednie określenie
kursu, jakim płynie. Po obejrzeniu uszkodzeń okazało się, że ich
naprawa nie jest możliwa w nocy. Pękł zupełnie nowy sterociąg
(linka stalowa łącząca kolumnę koła sterowego ze sterem),
zamontowany na jachcie wiosną. Co się stało, że pękł? Nie
wiadomo. Ale wg Mirka w zapasie powinny być linki stalowe, które
pozwolą na naprawę. Póki co musimy płynąć na silniku sterując
rumplem. Ale czy w ten sposób dalszy rejs na Bornholm jest możliwy,
biorąc pod uwagę fakt, że do Gdańsk musimy wrócić najpóźniej
w poniedziałek do godz. 1200 Marek zasugerował
rezygnację z dalszego rejsu na Bornholm. Bo choć byśmy tam
dopłynęli, to nie byłoby czasu na zwiedzanie, więc taki rejs mija
się z celem. Zaproponował obranie kierunku na Ustkę, którą
mieliśmy na trawersie w odległości ok. 35 mil. Taka też decyzja
zapadła. A więc kierunek Ustka. Tak płynęliśmy w trójkę -
Mirek Marek i ja do czwartej. Wówczas zbudziliśmy Mariana, aby
pozostali mogli się trochę przespać. Marian siadł do rumpla, a ja
zostałem dalej na pokładzie obserwując morze, przyrządy pokładowe
i wschodzące słońce.
Wschód słońca. |
Zawisza Czarny. |
Wracając
do naszego steru, w ostatnim etapie prac naprawczych zastąpiłem
Ryśka, kontrolując podczas zakładania liny czy weszła ona na
wszystkie rolki i czy swobodnie się przesuwa. I gdy już myśleliśmy,
że mamy koniec pracy okazało się, że linka jest trochę za luźna.
Ponowne zdjęcie jej i właściwe połączenie, to już była mała
chwila. Sprawdzamy jak działa koło sterowe i chodzi sterociąg.
Wszystko jest OK. Jest godz. jedenasta 9 września, możemy spokojnie
płynąć dalej. Niestety nastała całkowita flauta. Nie miałem
więc najmniejszych kłopotów z utrzymaniem jachtu na kursie.
Ja za sterem, Mirek siedzi na burcie. |
Gdy
tak płynęliśmy, mijały nas kutry rybackie płynące na łowiska
lub wracające do portu. Rejs urozmaicali nam także niespodziewani
goście. Gdy byliśmy ok. 25 mil od brzegu na naszym jachcie
przysiadł rudzik i choć po chwili odleciał, to powrócił znowu. I
tak może przez dwadzieścia minut podrywał się i wracał,
odwiedzając co rusz inną część jachtu. Obserwowaliśmy go z
wielkim zainteresowaniem. Było to fajne odprężenie po niespokojnej
nocy. Nawet gdy już spokojnie płynęliśmy, nikomu za bardzo nie
chciało się jeść. Dopiero gdy koło 14 przygotowałem trochę
kanapek, zniknęły wszystkie w żołądkach załogi.
Rudzik na pokładzie. |
Do
Ustki weszliśmy ok 1700. Przywitała nas ustecka syrenka
i obrotowy most (czy też kładka), który takim jest na razie z
nazwy. Kładka nad rzeką Słupią oddana do użytku w grudniu 2013
r. została zamknięta w pierwszych dniach sierpnia 2015 roku w
związku z awarią i niestety stoi nieruchomo wzdłuż brzegu. Miała
służyć mieszkańcom, turystom oraz rybakom i przypływającym
żeglarzom w komunikacji pomiędzy zachodnim i wschodnim brzegiem
miasta. Niestety do dziś kładki nie naprawiono i toczy się sprawa
w sądzie, a cierpią na tym mieszkańcy i odwiedzający Ustkę.
Obrotowa kładka nad rzeką Słupią. |
Stanęliśmy
w nowej marinie tuż przy Bunkrach Blüchera. Niestety były już
zamknięte, nie mogliśmy więc ich zwiedzać. Najważniejsze jednak
po przycumowaniu i sklarowaniu jachtu było zadbanie o siebie. W
bardzo przyzwoitej cenie za postój w marinie była też możliwość
użytkowania pryszniców, z czego też skwapliwie skorzystaliśmy.
Prysznice, umywalki i WC choć urządzone w kontenerze wywarły na
nas dobre wrażenie. Sama lokalizacja mariny byłaby bardzo fajna,
gdyby działała obrotowa kładka.
Portowiec Gdański II w marinie Ustka. Stoją Marian i Mirek (po prawej). |
Odświeżeni
skorzystaliśmy z przeprawy wodnej uruchomionej w miejsce nieczynnej
kładki, aby udać się najkrótszą drogą do miasta. Niestety
przeprawa była czynna tylko do 1900, więc czekał nas
powrót okrężną drogą, który wg napotkanej pani taksówkarz miał
trwać ok. 25 min. Niezrażeni tym faktem ruszyliśmy na spacer po
mieście. Była prawie dziewiętnasta i żołądki przypomniały nam,
że pora na posiłek. Niestety napotkana tuż przy nabrzeżu Tawerna
była całkowicie opanowana przez turystów, ruszyliśmy więc dalej
podziwiając starą i nową zabudowę miasta.
Ustka, stare miasto.
|
W
końcu zacumowaliśmy w napotkanej restauracyjce. Niestety, mimo że
byliśmy nad morzem, nie była to morska knajpa. Przyszło nam zjeść
posiłek we włoskiej (przynajmniej z nazwy) Rucoli. Na szczęście
oferowane jedzenie bardziej polskie niż włoskie było smaczne, więc
syci nie tylko wrażeń ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Zbliżała
się godz. 22, więc postanowiliśmy wracać do mariny. Jednak, jak
się okazało, powrót wbrew informacjom taksówkarza trwał znacznie
dłużej i w marinie byliśmy dopiero przed 2300.
Załoga przed wyjściem z Ustki. Od lewej Mirek, Rysiek, Marek, ja i Marian. |
W
sobotę rano przed wyjściem zapadła decyzja co do dalszej trasy
rejsu. Płyniemy wzdłuż brzegu do Gdańska. Ponieważ skróciła
nam się trasa rejsu, Rysiek zapytał czy następnym portem może być
Władysławowo. Chciałby zejść z jachtu i jeszcze w sobotę wrócić
do Gdańska. Mógłby w ten sposób wystartować w niedzielnym
maratonie rowerów górskich „Mazovia MTB Maraton” na dystansie
„FIT” 28 km. W Toruniu był to jego 11 maraton w tym roku i, jak
nam przekazał telefonicznie, zajął 10 miejsce w kategorii FM7
(kategoria wiekowa) oraz 289 miejsce w kategorii open mężczyzn. Po
11 wyścigach Rysiek zajmuje 7 miejsce w kategorii wiekowej na 34
osoby startujące, a w kategorii open 130 na 1312 mężczyzn.
Ogromnie gratulujemy! Jak mówił Rysiek, maratony MTB Mazovia
organizowane są od 2005r. Rysiek rozpoczął starty w 2012r i jeżeli
przejedzie jeszcze trzy maratony w tym roku, to zaliczy 50 startów w
maratonach Mazovi ogółem. Rysiek jest pasjonatem kolarstwa MTB. W
tym roku startował w maratonach MTB Skandia i PolandBike. Maratony
MTB są prowadzone w terenach leśnych i po drogach szutrowych.
Długość etapów mieści się w granicach od 25 do 40 km (jego
dystanse) i przewyższenia od 500 do 1000 m. Oczywiście nikt z nas
nie widział problemu, aby Rysiek mógł nas opuścić i pojechać do
Torunia. W końcu w czterech z Władysławowa do Gdańsk damy sobie
przy tej pogodzie swobodnie radę.
Ustecka syrenka. |
Z
Ustki wyszliśmy po śniadaniu, ok. dziewiątej rano. Pożegnała nas
ustecka syrenka z mocno świecącym biustem. Ciekawe dlaczego on się
tak świecił? Niestety skończyła się ładna słoneczna pogoda,
którą mieliśmy dotychczas. Było pochmurno i mgliście, no i
niestety ochłodziło się. Ale szczęśliwie mieliśmy wiatr i to w
dodatku korzystny, mogliśmy więc postawić wszystkie trzy żagle.
Po raz pierwszy płynąłem, gdy postawiony był także bezan. Musi
to z daleka ładnie wyglądać.
Marek za sterem, a Mirek obserwuje widnokrąg.
|
Spokojne
morze, postawione wszystkie żagle nastroiły Mirka romantycznie.
Wyciągnął gitarę i zaczął nam grać i śpiewać szanty. Z tej
strony go nie znałem. A gdy wziąłem śpiewnik, który miał ze
sobą i mnie dopadły wspomnienia młodości. Znalazłem tam wiele
piosenek, które wspólnie śpiewaliśmy na harcerskich zbiórkach i
obozach.
Mirek z gitarą, za sterem Marian. |
Płynęliśmy
wzdłuż brzegu, ok. 2-3 mile od niego. Niestety trwająca cały
dzień mgła nie pozwalała na podziwianie widoków, a szkoda. Długi
dzień wymagał zmian za sterem, a spokojne morze i niewielki wiatr
pozwalał na rotacje i za sterem mogli stawać wszyscy po kolei.
Przyszedł więc czas i na mnie.
Ja za sterem.
|
Było
tak pięknie i spokojnie, że mogłem, utrzymując kurs, sam zrobić
zdjęcie naszego LOWRENCA. Jak widać płynęliśmy kursem 74
z prędkością 5,9 węzła. Nie była to zawrotna szybkość w
porównaniu do tej, którą rozwijaliśmy wracając w 2015 roku z
Kłajpedy (mieliśmy wówczas 10-11 węzłów), ale za to płynęliśmy
spokojnie do celu. Nie było więc problemu z przygotowaniem gorącego
obiadu, który zrobił Rysiek. Wszyscy ochoczo siedli do stołu w
mesie. Przygotowana wcześniej przez Danusię (Ryśka żonę)
karkówka cieszyła się dużym powodzeniem.
Lowrence i żyrokompas. |
I w
tym dniu mieliśmy urozmaicenia. Kormorany i mewy w tej odległości
od brzegu to raczej normalność. W końcu to ptaki wodne. Ale znowu
pokazały się nam ptaki z morzem raczej nie kojarzone. Najpierw
ponownie odwiedził nas rudzik, pobył krótko i odleciał. Po kilku
godzinach przyfrunęła pliszka siwa. Ta, podobnie jak w piątek
rudzik, zabawiła na jachcie dłużej. Przylatywała, odlatywała i
znów przylatywała, co rusz siadając w innym miejscu jachtu.
Pliszka |
Ptaki
stanowiły urozmaicenie naszego rejsu, podobnie jak mijane kutry
rybackie i jachty. Niestety zbyt słaby wiatr spowodował, że
ostatni odcinek do Władysławowa płynęliśmy już w ciemnościach
i w dodatku tylko na silniku. Gdy z oddali zamrugała do nas swym
światłem latarnia w Rozewiu wiedzieliśmy, że to już bardzo
blisko.
Latarnia Rozewie |
Za
chwilę swoimi światłami i wznoszącymi się w niebo lampionami
przywitało nas Władysławowo. Do portu we Władysławowie
wpłynęliśmy z małymi problemami dopiero ok. 2130. Z
małymi problemami, bo manetka zmiany biegów przekładni silnika
sprawiła nam małe trudności. Jednak po kilku minutach i z tym
poradził sobie nasz kapitan Mirek. Przy okazji skonsultował się ze
swym kolegą Sławkiem, z którym nie raz wspólnie żeglowali.
Okazało się Sławek ma czas i z chęcią przyjedzie rano do
Władysławowa. Na kei na Ryśka czekał jego syn, który przyjechał
po Ojca z Gdańska. Zostaliśmy we czterech. Mimo dość późnej
pory postanowiliśmy przejść się przez miasto. Okazało się
jednak, że wszystkie lokale zamykane są już o 2200. No
cóż, restauratorzy uznali widocznie, że sezon się skończył,
choć po drodze, pomimo późnej pory mijaliśmy jeszcze wielu
spacerowiczów. W końcu zgodnie z sugestią Marka zjawiliśmy się w
Karaoke. Ten lokal był czynny do 2300, a faktycznie
jeszcze dłużej, bo do chwili, gdy zaczęli wychodzić ostatni
goście. Trochę okrężną drogą, zwiedzając miasto wróciliśmy
na jacht. Tu przy szantach powspominaliśmy dotychczas przebytą
trasę i obejrzeliśmy jej przebieg, jaki zarejestrował AIS.
Ja na jachcie we Władysławowie |
Rano
(przed ósmą) 11 września, zgodnie z obietnicą na jachcie stawił
się Sławek. Musiał wstać o czwartej rano, aby przyjechać do nas
pociągiem. No, ale pasjonaci żeglarstwa dla pływania zrobią
bardzo wiele. Wkrótce po nim zjawił się bosman, aby nas skasować
za postój przy kei. Wieczorem jak przypływaliśmy zabrakło go.
Okazało się też, że do 8 rano następnego dnia zamknięte są
sanitariaty. Mało tego, za samo cumowanie musieliśmy zapłacić
prawie dwa razy tyle co w Ustce, a ponadto odrębnie trzeba było
zapłacić za sanitariaty. Duże koszty i fatalna organizacja, nie
zachęcająca żeglarzy do zawijania do Władysławowa. Niestety
wszystko trzeba przeżyć. Mało pływałem, więc są może jeszcze
mniej przychylne żeglarzom miejsca. Wiem, że są miejsca bardziej
przychylne. No dosyć narzekania. Rano ok. 10 po śniadaniu
przygotowanym przez Sławka ruszyliśmy w morze, a jacht wyprowadził
z portu nie kto inny tylko Sławek.
Sławek za sterem. |
Pogoda
niestety nie zapowiadała się ciekawie. W dalszym ciągu było
pochmurno i mglisto, a morze było gładkie jak tafla lodu. Jednak
gdy wyszliśmy dalej podniósł się wiatr, który pozwolił nam na
postawienie wszystkich trzech żagli. Nie przeszkodziło to nam w
przeprowadzeniu małych porządków na jachcie, a konkretnie zmycia
pokładu.
Załoga przy pracach porządkowych. |
Płynęliśmy
z prędkością ok. 4,0 - 4,5 węzła. Na szczęście poprawiła się
pogoda i wyszło słońce. Zrobiło się bardzo ciepło. Oprócz
kutrów i jachtów mijały nas też kolosy. M.in. ok. godz. 14 minął
nas „Viking Star”, płynący do Gdyńskiego Portu. Ten maltański
wycieczkowiec o długości prawie 230 metrów może zabrać na pokład
930 pasażerów. Robił wrażenie, szczególnie przy naszym jachcie.
Wycieczkowiec „Viking Star” |
Przepływający
komfortowy wycieczkowiec uświadomił nam, że pora na posiłek. Tym
razem obiad zaserwował nam Sławek oferując bardzo dobrą fasolkę
po bretońsku. Mirek dopełnił to deserem w formie gorącego
kisielu. Zanim zbliżyliśmy się do Gdańska, Sławek ponownie
zadbał o nasze żołądki. Przygotował kolorowe kanapki i smażone
kiełbaski. Takiej kolacji na jachcie jeszcze nie jadłem.
Kanapki przygotowane przez Sławka. |
Gdy
zaczęliśmy wchodzić w tor wodny, zrzuciliśmy wszystkie żagle i
za chwilę weszliśmy pomiędzy główki falochronu na Martwej Wiśle
w Nowym Porcie. Rejs z Władysławowa do Gdańska zajął nam ok. 8
godzin. Oczywiście musieliśmy jeszcze przepłynąć odcinek od
ujścia Wisły do mariny zlokalizowanej przy ul. Sienna Grobla, ale
to już spokojnie na silniku podziwiając widoki Gdańska. Po drodze
umknęliśmy wyprowadzanemu przez holowniki statkowi „Wallenius
Wilhelmsen”. Przybiliśmy do kei i po sklarowaniu jachtu
zakończyliśmy rejs, umawiając się na następny we wrześniu 2017
roku. Wstępnie celem ma być szwedzka wyspa Olandia, a rejs ma trwać
tydzień.
Załoga przed zejściem na ląd w Gdańsku. |
Krzysztof Kowalkowski
22.09.2016 r.
Ciekawie opisane. Czekam na jeszcze więcej.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Zapraszam do kolejnych reportaży na mojej stronie.
Usuń